Pierwszy debiutował w zawodach Zakopanem w wieku 13 lat 4 miesięcy i 24 dni. Był już wtedy srebrnym medalistą mistrzostw Polski. Od dziecka był poddawany olbrzymiej presji, z którą sobie nie radził. Wielki talent to przez lata było za mało, żeby zagościć w czołówce. Drugi sam o sobie mówi, że żadnego talentu nigdy nie miał, a szóste miejsce w szkolnych zawodach było największym młodzieńczym sukcesem. Klemensa Murańkę i Andrzeja Stękałę łączą arcydługie lata bez żadnych sukcesów, niechęć do Stefana Horngachera, i fakt, że wszystko wskazuje na to, iż rozpoczęty sezon będzie dla nich przełomowy. Dzieli wszystko inne.
Na pierwszy rzut oka miejsca na pograniczu drugiej i trzeciej dziesiątki w otwierających obecny sezon Pucharu Świata w skokach narciarskich zawodach w Wiśle, to nie jest żaden wielki powód do ekscytacji. A jednak dla 19. Stękały i 22. Murańki to olbrzymi zastrzyk optymizmu, który może napędzić ich na cały sezon. – Po prostu nie mogę, tak jestem zadowolony! Starałem się, ciężko trenowałem! – mówił zachwycony Stękała, który w ostatni weekend zapunktował w PŚ po raz pierwszy od 1710 dni. To jedna z dłuższych przerw wśród wszystkich zawodników. Dla skoczka z Dzianisza to były długie lata, w czasie których musiał pracować w karczmie, żeby związać koniec z końcem i utrzymać przy życiu umierające marzenia o sportowej wielkości. Nikt nie zrozumie go tak dobrze jak kolega z kadry, Klemens Murańka. Jego zakończona w zeszłym sezonie przerwa w punktowaniu trwała krócej – 1100 dni. W tym czasie o mało nie stracił wzroku. Ma za sobą bolesną utratę marzeń o występie na igrzyskach w Soczi, kiedy stracił miejsce w kadrze na ostatniej prostej, a także… epizod jako kierowca busa rozwożącego po Zakopanem wstawionych turystów z zabawy sylwestrowej. Działo się to w zeszłym roku, dokładnie w czasie, gdy Dawid Kubacki skutecznie walczył o wygraną w Turnieju Czterech Skoczni.
Na początku był patos
Był 2004 rok, Małyszomania w pełni. Na szczycie Wielkiej Krokwi usiadł niespełna dziesięcioletni chłopczyk z okrągłą buzią. Poleciał 135 metrów, tylko 4 metry krócej od rekordu skoczni należącego wówczas do Svena Hannawalda. Tak Polacy poznali Klimka Murańkę. Dzieciaka, którego media patetycznie ochrzciły „Małym Małyszem”. Chłopca, który jeszcze nie wiedział, że niebawem będzie się pod kołdrą chował przed dziennikarzami. Swoją cegiełkę do sterty kamieni, która przytłoczyła młodziutkiego skoczka z Zakopanego, dołożyli także działacze. Do kwalifikacji pierwszego konkursu o Puchar Świata – oczywiście na doskonale sobie znanej Wielkiej Krokwi, został zgłoszony, kiedy miał niespełna 13 i pół roku. Pogoń za rekordem i chęć pochwalenia się całemu światu wielkim talentem sprawiła, że nie wzięli pod uwagę olbrzymiej presji, na którą Murańka nie był gotowy. Spadł z progu, wylądował na buli i z odległością 88,5 metra z kretesem poległ w kwalifikacjach. Pierwsze punkty Pucharu Świata zdobył cztery lata później i w kolejnych sezonach wydawało się, że w końcu proroctwa o wielkim talencie zdają się potwierdzać. Wtedy jednak skrzydła podciął mu Łukasz Kruczek, wybierając – wbrew woli większości kibiców – Dawida Kubackiego jako ostatniego zawodnika do drużyny na igrzyska w Soczi. – Nie warto mieć marzeń – napisał 20-latek w mediach społecznościowych, paląc jednocześnie koszulkę z napisem „Soczi 2014”. Jego tata przyznał, że na wieść o tej decyzji szkoleniowca Klimek był załamany. – Popłakał się i stracił ochotę nawet na start w mistrzostwach świata juniorów – przyznał jego tata, Krzysztof.
W kolejnych latach było coraz gorzej. Przede wszystkim dlatego, że Murańka skakał na ślepo, mając olbrzymie problemy ze wzrokiem, do czego nie przyznawał się trenerowi. Tylko talentowi i doświadczeniu zawdzięczał to, że w ogóle trafiał w próg i nie zrobił sobie krzywdy. Dziś skoczek ma już 26 lat, pięcioletniego synka, i największe problemy – chyba – za sobą. Po części wraca do punktu wyjścia – znów jest nadzieją na lepsze jutro polskich skoków. Nasza czołowa trójka: Kamil Stoch, Piotr Żyła i Dawid Kubacki, jest już po trzydziestce. Murańka na ich tle wciąż może uchodzić za rokującego juniora.
234 metry szczęścia i lata rozpaczy
Andrzej Stękała sam o sobie mówi, że nigdy nie miał ani odrobiny talentu. W zawodach dla dzieci, kiedy mu szło był w środku stawki, w gorsze dni w jej ogonie. Jedyną nagrodą jaką trzymał w pokoju, była statuetka za szóste miejsce w Lidze Szkolnej. Dlatego też trenerzy z zakopiańskiej Szkoły Mistrzostwa Sportowego przecierali oczy ze zdumienia, kiedy mający już 20 lat Stękała w 2015 roku przebojem wdarł się do kadry, wykorzystując fatalną dyspozycję pozostałych zawodników w ostatnim sezonie pod wodzą Łukasza Kruczka. Jego umiejętność wykorzystania ruchów powietrza miała szczególne znaczenie na mamucich skoczniach. Lot Stękały na 235 metrów w kwalifikacjach do konkursu na Vikersundbakken był w 2016 roku drugim najdłuższym skokiem w historii polskich skoków. Wydawało się wówczas, że mamy większy problem z odnalezieniem formy pogubionego Kamila Stocha, niż ze wskazaniem jego potencjalnego następcy, bo skoczek z Dzianisza przez cały sezon imponował równą, wysoką formą i miał być jednym z tych, na bazie których następca Kruczka, Stefan Horngacher, zbuduje silną drużynę. Okazało się jednak, że zatrudnienie Niemca było fatalną decyzją z punktu widzenia młodych zawodników.
– Staram się, ćwiczę, usiłuję dostosować się do nowych zasad, ale to dla mnie kompletnie nie działa. Te ćwiczenia są bardzo trudne. Mam wrażenie, jakbym miał się od nowa uczyć skakać – mówił Stękała na początku pracy z Niemcem. Później przyznał, że nie ufał mu i obaj za sobą nie przepadali. Rok po tym, jak Stękała przefrunął na nartach blisko ćwierć kilometra, znalazł się poza kadrami narodowymi, na totalnym zakręcie. 16 lutego 2017 roku, kiedy Maciej Kot po raz pierwszy wygrał konkurs PŚ, Andrzej na Wielkiej Krokwi spotkał się z dziennikarzami, żeby podzielić się wrażeniami z triumfu kolegi. O sobie nie miał za wiele do powiedzenia, poza tym, że musi poszukać pracy, bo z czegoś trzeba żyć. W wieku niespełna 22 lat nie miał z kim trenować, popadł w konflikt z trenerem i był w kompletnej rozsypce pod względem technicznym. Wtedy rękę wyciągnął do niego szkoleniowiec kadry B, Maciej Maciusiak, namawiając go do wspólnych treningów. W kolejnych latach pracował jako kelner w karczmie „Chata Zbójnicka”, trenując z doskoku. Gdyby nie upór i wiara w siebie, dawno porzuciłby marzenia, stając się kolejnym chłopakiem z Podhala, który opowiada kumplom o tym, jak blisko był wielkości. A Stękała wciąż ma na nią szansę.
Puzzle z tysięcy elementów
Ani Murańka, ani Stękała nie zaczną z dnia na dzień wygrywać konkursów. Ale obaj za wiele przeszli, za długo czekali aż wszystkie tysiące elementów w złożonej układance jaką jest kariera skoczka narciarskiego wskoczą na miejsce, żeby nie wykorzystać tego, że wreszcie znów są w elicie. Według ekspertów z firmy bukmacherskiej Totolotek, faworytem do wygranej w nadchodzących zawodach w fińskiej Ruce będzie Markus Eisenbichler (za złotówkę postawioną na jego triumf można zarobić 3.5 minus podatek), a największe szanse z Polaków ma Dawid Kubacki. Kursy na Murańkę (1:80) i Stękałę (1:200) wskazują na to, że nie będą faworytami, obaj jednak znakomicie się jednak czują, atakując z drugiego szeregu. Przede wszystkim jednak renesans ich formy to fenomenalna informacja dla trenera Michala Doleżala, który przez cały poprzedni sezon borykał się z brakiem czwartego zawodnika do drużyny. Z takimi uzupełnieniami składu jak Klemens czy Andrzej, nasza kadra znowu powinna liczyć się w rywalizacji o Puchar Narodów.
Wielka Krokiew, fot. Maciej Gillert, shutterstock.com
(red.)